piątek, 31 października 2025

Recenzja Sadistic Force „Morbid Oddysey”

 

Sadistic Force

„Morbid Oddysey”

Black Flame Rebbelion 2025

Zespół ten nie ma może najdłuższej historii, bowiem powołany do życia został zaledwie pięć lat temu, jednak biorąc pod uwagę ich prężny styl działania (panowie mają już w dorobku trzy EP-ki, splita oraz dwa pełniaki), zdążyli zaskarbić sobie sporą rzeszę zwolenników. Jeśli dotychczas nie mieliście okazji spotkać się z tą nazwą, to nowe wydawnictwo Black Flame Rebellion będzie jak znalazł. Poza najnowszą EP-ką, o widocznym powyżej tytule, zawiera ono bowiem wszystkie pomniejsze materiały zespołu, czyli „Pain, Sex & Rapture”, „Black Moon Sadism” i dwa numery ze splitu z Hellrot. Łącznie daje to ponad godzinę muzyki. Sadistic Force to młodzi przedstawiciele starego grania. Czyli można się domyśleć, że thrash metal, i będzie to domysł słuszny. A jako iż młodzi są panowie, i gniewni, to owo wskrzeszanie lat dawno minionych wychodzi im tutaj naprawdę niezgorzej, mówiąc delikatnie. Przede wszystkim, wyraźnie słuchać, że muzycy swoje narzędzia twórcze opanowali na bardzo wysokim poziomie, oraz że, mimo poniekąd ograniczających wspomniany styl ram, potrafią zabłysnąć pomysłowością. Nie, absolutnie nie mam na myśli mieszania staroszkolnego młócenia z wpływami gatunków „awangardowych”, bo za jedyny dodatek wlany do tego kipiącego kotła uznać można elementy blackmetalowe, i to też przejawiające się bardziej w aspekcie wokalnym niż czysto muzycznym, lecz umiejętność sklejania naprawdę ostrych , chwilami mocno sentymentalnych melodii. Przez zdecydowaną większość czasu lecimy mocno do przodu, przy akompaniamencie tnących niczym brzytwa riffów, czasem bardziej, czasem mniej bezpośrednio nawiązujących do takich klasyków jak choćby Midnight, Venom, Abigail, czy Whipstriker (by wymienić choćby jednego przedstawiciela z pokolenia niżej). In plus zaliczyć należy fakt, że mimo wyraźnych wpływów, wymienionych linijkę wyżej, nie da się Amerykanom zarzucić dosłownego kopiowania, a klasyczną dzikość lat osiemdziesiątych starają się oni odtworzyć po swojemu. Z drugiej strony, nie ma tutaj silenia się na nie wiadomo jakie złożone aranżacje. Można powiedzieć, iż nagrania te są pierwotnie surowe i nieskomplikowane. Nie brakuje w nich z kolei wysokiej klasy partii solowych, bynajmniej nie wciśniętych tutaj na siłę, lecz stanowiących prawdziwą okrasę tych kompozycji, czy szorstkich wokaliz (choć także i staroszkolnych zakrzyków z drugiego planu nie zabrakło), i tego typowego, często kwadratowego rytmu perkusyjnego. Chwilami na gitarach pojawia się bardzo fajny, stonerowy efekt, jak choćby w „Lagoon of Doom”, dość nietypowy, aż zacząłem sobie szukać, czy to aby nie jakiś zagrany na sterydach cover. A jak przy coverach, to wspomnieć można, że parę się ich tutaj znalazło (nie będę psuł niespodzianki wymieniając tytuły), ale zostały tak sprytnie wplecione w styl Sadistic Force, że nie od razu załapałem, iż to nie utwory własne. Myślę, że każdy szanujący się fan thrash / black metalu powinien sięgnąć po te numery, bo to naprawdę bardzo siarczysty kopas w dupas. Zdecydowanie polecam.

- jesusatan




Recenzja Do Skonu „Ritual of Transition”

 

Do Skonu

„Ritual of Transition”

Heidens Hart Records 2025

Ten solowy projekt, ukraińskiego twórcy Varagiana, istnieje już od 2009 roku. Od chwili powstania oprócz kilku mniejszych wydawnictw, razem z „Ritual of Transition” zgromadził dziewięć albumów. To moje pierwsze spotkanie z Do Skonu, ale gdzieś mi się obiło o uszy, że wcześniej ten wykonawca poruszał po się różnych, muzycznych torach. Najnowsza jego płyta to dziesięć kawałków hybrydy black metalowej, która skonstruowana została na skandynawskich podwalinach. W szybkich, blastowych partiach, ociera się ona o wręcz war-metalowe rejony z tym, że w północnoeuropejskiej formie. Mocno wtedy muza prze do przodu, zalewając brutalnymi i rwanymi riffami w towarzystwie dzikich tremolo i wokaliz potraktowanych pogłosem. Drugie jej oblicze to średnie tempa z wyraźnym, mistycznym pierwiastkiem, który podkreślają delikatnie dysonansowe akordy, tworzące gęste i zapętlone tekstury, co trochę zbliża black metal tego tworu do ujęcia francuskiego i islandzkiego. Trzecia twarz „Ritual of Transition” to czyste, skandynawskie rzępolenie, uzbrojone w tradycyjne kostkowanie z wykorzystaniem biczujących riffów i wysokotonowych zagrywek, które płyną w zmiennych tempach, na przemian bujając i sypiąc szronem. Cóż, najnowszy krążek Do Skonu jest rogacizną o zmiennym charakterze niczym kobieta w ciąży. Jednakże w przeciwieństwie do niewiast w „stanie błogosławionym”, ten black metal broni się bez wysiłku. Zróżnicowana produkcja, która z każdym kawałkiem zaskakuje, nieco odmiennym podejściem do kreowania czarcich dźwięków. Przez cały czas swego trwania zmienia kierunek, ale za każdym razem robi to w perfekcyjny sposób, częstując gęstymi strukturami utworów, w które wpleciono subtelne epickie motywy, kapkę okultystycznej ornamentyki i ponurych melodii. Lodowato-atmosferyczny bleczur, o ostrych zębach, które gryzą do kości. Silne, twarde brzmienie, łomocząca sekcja rytmiczna oraz szorstkie wokale, które wzmocnione echem wydają się dobiegać z samego piekła. Wszystko złożone w jedną całość, tworzy mocne uderzenie w autorskiej konfiguracji. Polecam.

shub niggurath




czwartek, 30 października 2025

Recenzja Fessus „Subcutaneus Tomb”

 

Fessus

„Subcutaneus Tomb”

Darkness Shall Rise 2025

 


Austriacki Fessus dał mi się poznać z jak najlepszej strony przy okazji zeszłorocznej reedycji ich demo „Pilgrims of Morbidity”, wzbogaconej o kilka utworów w wersji live. Napisałem wówczas kilka bardzo entuzjastycznych słów na temat zespołu, i niecierpliwie wyczekiwałem kolejnych nagrań. Te właśnie nadeszły w postaci debiutanckiej płyty, zawierającej sześć kompozycji, zamykających się w trzydziestu pięciu minutach. Bez zbędnego silenia się na elokwentne wywody, stwierdzam, że „Subcutaneous Tomb” to w prostej linii rozwinięcie stylu prezentowanego na wspomnianym wydawnictwie. Jest to, proszę państwa, death metal, taki, jakiego każdy, kto na tym gatunku się wychował, pragnął w latach dziewięćdziesiątych niczym kania dżdżu. Przede wszystkim, nagrania te nie przekraczają żadnych barier. Nie łamią standardów. Muzycy nie ścigają się ze światłem i nie silą na przesadną technikę. Co zatem robią? Rzeźbią wspaniałe riffy w średnich tempach, stawiając zdecydowanie bardziej na ciężar i klimat swoich numerów, niż poszukiwanie nowych ścieżek. Można by im nawet wytykać palcem, że oto tu i tam zrzynają z Incantation, Miasma, tudzież innego klasyka, tylko po co? W tych ramach wymyślenie czegokolwiek nowego graniczy z cudem, i chłopaki z Fessus zapewne doskonale zdają sobie z tego sprawę. Tworzą zatem to, co im zainfekowana dusza podpowiada, a że wychodzi z tego prawdziwy demon, to ja im mogę jedynie przyklasnąć. Poza miażdżącymi, bardzo klasycznymi harmoniami, aczkolwiek i one nierzadko uzupełniane są zupełnie niestandardowo brzmiącymi melodiami, kojarzącymi się z narkotycznym odjazdem, pochwalić muszę przede wszystkim wokale. Te są niezwykle wyraziste, momentami wręcz do bólu ekspresyjne, raz rzygające, by za chwile przeplatać ów wymiot odgłosem dławienia, czy innym zachłyśnięciem. Produkcja tego albumu nie pozostawia nic do życzenia, jest typowym przykładem na to, jak w czasach nam współczesnych można odtworzyć organiczność towarzyszącą narodzinom gatunku, a potem jego najlepszemu okresowi. Wszystko to, złożone do kupy, daje mi tylko i wyłącznie powody do radości. A potęguje ją każdy kolejny odsłuch, bo nagrania te potrafią po kilku okrążeniach wbić się w czaszkę niczym korkociąg, który, nawet wyciągany na siłę, za chuja nie chce ze łba wyjść. Bardzo mocarny krążek nagrali panowie z Fessus. Nie dać mu szansy, to jak nie wydymać panienki, która puszcza do was oczko na koncercie, trzymając jednocześnie swojego chłopaka za rękę. No, to już wiecie, co z nią, znaczy tą płytą, zrobić.

- jesusatan




Recenzja Toughness „Prophecy”

 

Toughness

„Prophecy”

Godz ov War 2025

Jeśli lubicie twórczość tej czwórki Lublinian, a nie znacie ich demówki z 2022 roku i jesteście ciekawi jak kształtowała się ich muzyka na początku kariery, to teraz będziecie mieli okazję dopaść to wydawnictwo, bo reaktywuje je Greg z Godz ov War. Jakby nie patrzeć pierwsza produkcja Toughness to protoplasta następnych więc koła na nowo nie da się tutaj wymyślić. Panowie już na wstępie swojej działalności swój death metal aranżowali podobnie do fińskiego Demilich, zresztą ta łatka chyba przykleiła się do nich na stałe. To nic złego, bo decior w wykonaniu tego kwartetu już wtedy odznaczał się gęstą i złowrogą atmosferą, którą ociekają tutejsze, ciężkie i niekiedy mocno połamane riffy, snujące się z mozołem w towarzystwie przysadzistej sekcji rytmicznej i głębokich growli. Już wtedy Toughness popisywał się niebagatelnym podejściem do metalu śmierci, wplatając do jego zwartych i śmierdzących zgnilizną struktur sporo technicznych i awangardowych rozwiązań, które momentami zalatują jakąś chorobliwą, dźwiękową improwizacją, rządzoną przez silny pierwiastek przypadkowości. Nic bardziej mylnego, ponieważ wystarczy dokładnie wsłuchać się w te kawałki, aby zrozumieć, że w tym szaleństwie jest metoda. Sposób na miazmatyczny i smołowaty death metal, który zalewa nietuzinkowymi rozwiązaniami, będącymi trzy lata temu oryginalnymi na dzisiejszej scenie, zwłaszcza w Polsce. Jest tak, bo tego typu trendy nie są obecnie zbyt popularne i wystarczy przejrzeć historię bytów podobnych do Demilich, żeby udowodnić sobie, że już dawno są one zawieszone. Toughness ożywiło wtedy tą martwą (dosłownie i w przenośni) materię i tchnęło w nią nowego ducha, który może na „Prophecy” nie był doskonały, ale swój ciężar gatunkowy i artystyczny niewątpliwie posiadał. Ma go i dziś, dlatego warto sięgnąć po to krótkie wydawnictwo, jeśli oczywiście jeszcze go nie macie. Death metal, który wlewa się do gardła słuchacza niczym smoła, odbierając powietrze. Pożera światło bez trudu, pozostawiając ten świat nicości.

shub niggurath




środa, 29 października 2025

A review of Sadistic Goatmessiah “Violence”

 

Sadistic Goatmessiah

“Violence”

Dying Victims Prod. 2025


I have never hidden the fact that some bands attract my attention solely because of their name or album cover. In the case of Sadistic Goatmessiah, it was the first mentioned factor that made me put the album on my player. The latter was the fact that it was released by the German Dying Victims, which is usually a guarantee of high quality. This is no different in this case, although I am far from calling Sadistic Goatmessiah a special revelation, even within the aforementioned stable. The guys come from across our western border and play black metal-tinged thrash metal. This influence is very direct here, because while their guitar structures are indeed mostly thrash, there are also harmonies reminiscent of the second wave of black metal, mainly the Scandinavian one. However, both of these genres share a factor  I always appreciate, namely pure savagery. Most of “Violence” is indeed violent, and it kicks ass so hard that dust flies. The guys pick the strings at full speed with maniacal fervor, at times strongly reminiscent of the pioneers of thrash, especially those from their own country. There are also many motifs from the 1980s on this album, appearing not only in the melodies themselves but also in the structures of some compositions, for example in their endings (for example, “Messiah of Death and Doom”). In addition, in the thicket of the aforementioned wilderness, the gentlemen are sometimes able to weave in a calmer fragment, giving a moment to catch your breath before the next relentless attack. I also like the vocal diversity, because apart from sharp screams, we can hear higher registers and clean singing here. Generally, everything is in place in this case, and “Violence” is a solid release in the Dying Victims catalog. This material neither stands out nor lowers the label's standards. So if you like this kind of new/old music, based mainly on the classics, you will definitely be satisfied with this album. It's cool for me.

- jesusatan




Recenzja Moria „Path of the Dead”

 

Moria

„Path of the Dead”

Mara Productions 2025

Moria to świeży, solowy projekt, który powstał w zeszłym roku, a stoi za nim, urodzony w Gdyni niejaki Dave Włodarski. Bez pitolenia się w pomniejsze i zapowiadające ciąg dalszy wydawnictwa, wyskoczył z pełniakiem, który wydała Mara Productions. Album ten, to dziewięć kawałków poczernionego death metalu, który kruszy kości i zsyła odrobinę mroku. Ten krążek jest trochę jak wehikuł czasu, ponieważ prostota riffów jak i ich ze sobą połączenie, przeniosło mnie do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to na ówczesnych, podziemnych gigach można było posłuchać na żywo właśnie takiej muzy jak ta na „Path of the Dead”. To black-death metal, który bezceremonialnie i bez zbędnych ozdobników kąsa ostrymi akordami, zbliżającymi się od czasu do czasu swoją prędkością, do speed metalowych produkcji. Zatem za jego pośrednictwem dostajemy piekielnie wartką gędźbę, zagraną na soczyście brzmiących gitarach, którym rzecz jasna towarzyszy mięsista sekcja rytmiczna i szorstkie wokale. Niewyszukana mieszanka tradycyjnego kostkowania, krótkich, wysokotonowych wtrętów i tremolo, zrodziła muzykę bez zawiłości, ale która poprzez doskonałe połączenie czarciej atmosfery ze śmierć metalową zdolnością do penetrowania bunkrów, uderza precyzyjnie w czuły punkt, chłoszcząc, miażdżąc i delikatnie sypiąc szronem. Może brzmi ona co nieco anachronicznie, ale w tym przypadku można to uznać za atut, bo czy zawsze musi być modnie i z duchem czasu. Otóż nie. Moria idealnie odnajduje się w typowym, metalowym rzępoleniu i idealnie zespala na nie patenty, które stanowiły o takimże graniu we wspomnianych wyżej latach. Płyta ta, jawi się jako metalowy naturszczyk i pojawiła się nagle niczym kiedyś Jan Himilsbach w kinematografii polskiej. Arogancki black-death metal o energicznym charakterze, który kopie w gębę boleśnie, ale i odpowiednią atmosferę posiada. Staroszkolne napierdalanie z ostrym pazurem. Jednakże nie pozbawiony jest małych zgrzytów, ponieważ mocno mi się wydaje, że Dave powinien popracować nad wokalami, gdyż momentami łapie zadyszkę, zwłaszcza w polskojęzycznym „Crime Of Centuries”, a poza tym nie bardzo rozumiem co tutaj robi, zamykająca ten album balladka. Sprawdzajcie, bo tak czy siak, to dobry kawał metalu.

shub niggurath




Recenzja VoidCeremony „Abditum”

 

VoidCeremony

„Abditum”

20 Buck Spin (2025)

Śledzę poczynania VoidCeremony od samego początku, gdy zwrócili moją uwagę nie tylko wspaniałym warsztatem instrumentalnym, ale i pewną dozą szaleństwa i surowości niespotykaną raczej dla tego typu grania. Pełne albumy pokazały, że grupa ukierkunowała się na techniczny metal śmierci w klasycznym tego słowa znaczeniu, pozostawiając w tyle prowizoryczną surowość. Ci, którzy słyszeli „Entropic Reflections...” i „Threads Of Unknowing” zapewne wiedzą, że jest to granie po linii Death, Pestilence czy Atheist, tyle, że mocno uwspółcześnione. Przy okazji „Abditum” zaszły roszady personalne i grupę puścili Charlie Koryn (perkusja) i Philippe Tougas (gitara) czyli aktualnie jedni z najbardziej rozpoznawalnych muzyków współczesnej sceny deathmetalowej. Ich miejsce zajęci odpowiednio Dylan Marks (m.in. live Atheist) oraz znany z Seraphic Disgust Jayson McGehee. Zmiany słychać i nie nazwałbym ich zmianami in plus. „Abditum” to najbardziej poukładane wydawnictwo VoidCereomy, choć wciąż pełne instrumentalnych wygibasów. Niestety – brakuje tutaj charakterystycznych solówek Tougasa, brakuje Intensywności Koryna, a nawet Damon Good ze swoim basem dużo rzadziej łamie konstrukcje i wymyka się ryzom kompozycji. Odniosłem wrażenie, że położenie nacisku na kolektywność nie przełożyło się na jakość całości. Pół godziny muzyki zamknięte w dziewięciu kompozycjach z czego cztery to interludia, intro i outro bardziej sprawia wrażenie Epki aniżeli pełnowymiarowego albumu. Nie ukrywam, że trudno mi się zaangażować w ten materiał, kolejne utwory przelatują przeze mnie jak sraczka, kolejne wygibasy są, ale nie robią na mnie większego wrażenia, a całość utrzymana jest na dość jednorodnym poziomie dramaturgii. Nie pomaga monotonny growl, któremu trochę brakuje pazura (co zresztą było też trochę bolączką poprzednich pełniaków), a poziom wykonawczy choć bardzo wysoki nie cechuje się jakąś szczególną kreatywnością i nie oferuje czegoś, czego w przeszłości nie słyszeliśmy. Mamy rok 2025 i nie szukając daleko ostatnie wydawnictwa Diskord, Atvm czy Defeated Sanity dobitnie pokazują, że można podejść do technicznego death metalu  sposób twórczy, odważny, niejednokrotnie zrywający ze schematami. VoidCeremony tego nie robi, porusza się w swojej strefie komfortu i robi to dobrze, ale nie jest to granie, które potrafiłoby mnie nie tylko zachwycić, ale zainteresować na dłużej. Mam poczucie, że „Abditum” to najgrzeczniejszy i najbezpieczniejszy album nagrany przez Kalifornijczyków. Wiem, że wylałem tu sporo cierpkich słów, ale to wciąż jest dobry album, prezentujący wysoki poziom, na którym wszystko się zgadza. Po prostu ja liczyłem na więcej, tym bardziej, że wiadomo jaki potencjał drzemał w tych muzykach. Ja wracać nie będę, podejrzewam, że Ci, którzy siedzą w temacie i słuchają dużo, też dość szybko o tym albumie zapomną. Dla niedzielnych słuchaczy metalu śmierci , którzy nie boją się wygibasów ta płyta będzie jak znalazł.

 

P.S. Tytuł albumu mocno kojarzy mi się z tytułami kilku ostatnich płyt innej tech/deathowej załogi czyli Obscury, która oo debiucie zaczęła rozmieniać się na drobne gubiąc po drodze wszelkie atrybuty deathmetalowego pierdolnięcia. Oby VoidCeremony nie poszło tą drogą.

Harlequin




wtorek, 28 października 2025

Recenzja Asteriæ „Miejsce, które nazywam sobą”

 

Asteriæ

„Miejsce, które nazywam sobą”

D.I.Y. Koło Rec. 2025

Z nazwą Asteriæ spotykam się po raz pierwszy, choć zespół działa już na scenie od kilku lat, i ma w dorobku trochę drobnicy oraz duża płytę. Gatunek tworzonej przez nich muzyki nie należy co prawda do moich ulubionych, ale… Albo inaczej. Zespołów z gatunku post-metal, zwłaszcza łączących owe figle-migle z hard core’m, czy też innymi okołometalowymi wpływami, kilka poznałem. Zazwyczaj przez przypadek, często podczas koncertów w towarzystwie bardziej metalowych ekip. I niejednokrotnie tego typu granie zrobiło mi niezłe kuku. Że wspomnę jedynie o francuskim Plebeian Grandstand, do których to ostatniej płyty wracam bardzo często. Podobny crossover uskuteczniają panowie z Poznania. Ich muzyka to wypadkowa black (?) metalu, wspomnianego hard core’a, punka, mocnego rocka i chuj wie czego jeszcze. W przypadkach takich jak ten, staram się stronić od szufladkowania, bo, po pierwsze, nie jestem ekspertem w „pobocznych” gatunkach, a dwa, twórczość tego rodzaju zespołów sztywnej kategoryzacji wymyka się niczym łapana dłońmi ryba. Starczy chyba powiedzieć, że Asteriæ tworzą dźwięki naładowane energią i emocjami do granic możliwości. Mamy tutaj prawdziwy rollercoaster. Poza naprawdę ostrymi fragmentami, ni stąd ni z owąd wchodzą na pierwszy plan skoczne rytmy, albo fragmenty zdecydowanie bardziej spokojne, mocno melancholijne. Trochę to przypomina zderzenie dnia z nocą. Bo, teoretycznie, gdyby rozkładać te nagrania na części pierwsze, to można by powiedzieć, iż są to elementy do zupełnie innego auta, i tego się tu nie upchnie. A tym jebańcom jakoś się udaje. I to nie tylko na tyle, by klienta oszukać, ale by ten owym pojazdem mógł nieźle na dzielni zaszpanować. Ileż tu kontrastów, ile emocji (podkreślanych dosadnie przez niezwykle emocjonalne wokale, przekazujące zresztą bardzo mocno dające do myślenia treści), ile niecodziennych rozwiązań. Cholernie to wszystko szczere, nieudawane, pełne emocji (tak, wiem, już o tym wspomniałem, ale to naprawdę bije tutaj z każdego dźwięku) i kurewsko wciągające. I przede wszystkim ma takie pierdolnięcie, że warto założyć ochraniacz na zęby, o ile chcemy się jeszcze kiedyś szeroko uśmiechać. Gdybym miał się pokusić o najbardziej zbliżony odpowiednik muzyki Asteriæ (oczywiście biorąc pod uwagę moją niezbyt szeroką znajomość gatunku), to chyba wymieniłbym wczesny szwedzki The Moth Gatherer. Słuchając ich debiutu miałem podobnie silne wrażenia i ciary na plecach co w przypadku obcowania z „Miejsce, które nazywam sobą”. Wypada mi jedynie polecić ten krążek, bo to jest muzyka przez duże Mu.

- jesusatan




Recenzja Pogarda „Czarne obrazy”

 

Pogarda

„Czarne obrazy”

Godz ov War 2025

To młoda brygada, która uformowała się w tym roku, ale wydaje mi się, że grają razem trochę dłużej, bo żeby skomponować taki, dość sprawnie poprowadzony black metal, albo trzeba w grupie poćwiczyć, albo posiadać szczególny talent. Muzyka w wykonaniu Pogardy jest współczesnym ujęciem tego gatunku, ale kwintet ten nie stawia tylko na awangardowe czy post-blackowe rozwiązania, bo wiodące kostkowanie w pełni czerpie z lat dziewięćdziesiątych. Zresztą diabelszczyznę tej piątki Krośnian trzeba rozpatrywać na kilku torach, ponieważ oprócz typowych dla polskiego poletka tremolo, których melodie wyraźnie zalatują ojczyźnianym patosem oraz rytmicznych zrywów, nieco przypominających „furiackie” maniery, można usłyszeć jeszcze w niej kilka innych nawiązań. Jednym z nich są czysto norweskie akordy, w które Pogarda płynnie przechodzi z riffów właściwych dla naszej, krajowej sceny. Wsłuchajcie się w końcówkę, otwierającego tą epkę „Lament”, a usłyszycie agresywne szarpanie strun o zdecydowanym charakterze, doprawione autorskim pierwiastkiem. W trzeci kawałku „A czwartą plagą...” nasi podkarpaccy młodzieńcy już od samego początku częstują rewelacyjnym d-beatem, który idealnie wpisuje się w trzon tego utworu, który stanowią dzikie tremolando, płynące ostro w przestrzeń i snujące chmurne harmonie. Poza czysto black metalowym szarpaniem strun, Pogarda wplata do swojej muzyki sporo elementów znanych z obecnego ujęcia rogacizny, które wybrane źródła określają jako „post”, a są to przerywniki czy też wyciszacze, które okresowo pojawiają się w tutejszych utworach. Wyhamowują one intensywne momenty, ale czy robią to skutecznie? Otóż nie, bo chwytliwości jakie ze sobą niosą, tak naprawdę potęgują przytłaczającą atmosferę „Czarnych obrazów”, która już i tak bez nich jest przepełniona skrajnym pesymizmem. Totalnie przygnębiający black metal, którego chmurne usposobienie fantastycznie podkreślają szorstkie wokale Kuby Augustyna, za pomocą których wypluwa on ze swojego gardła ciekawe teksty. Są one w pełni zrozumiałe więc bez trudu można się w nie wsłuchać, a warto, gdyż posiadają trafione w punkt przesłanie. Beznadzieja, bezsilność i mroczna melancholia inteligentnie przelana na muzykę, której dźwięki po przesłuchaniu tej krótkiej produkcji na bardzo długo pozostają w pamięci. Pięć wyczerpujących psychicznie, ale i gwarantujących przepyszne wrażenia artystyczne, utworów, które przez dwadzieścia minut, kaleczą skórę i duszę na kilka sposobów. Polecam i czekam na więcej.

shub niggurath




poniedziałek, 27 października 2025

Recenzja Frightful „Born After Astral Rites”

 

Frightful

„Born After Astral Rites”

Godz ov War 2025

Jeśli kto śledzi poczynania Frightful od, jak to się mówi, zarania, ten od razu zauważy, iż tytuł ich nowego wydawnictwa, sygnowanego szyldem Bogów Wojny, jest zlepkiem słów z tytułów najwcześniejszych dokonań zespołu. „Born After Astral Rites” to bowiem żadne „nowe”, tylko wydawnictwo retrospekcyjne. W sumie wydawnictwo, które ma swoje plusy dodatnie, jak i ujemne. Zacznę może od tych ujemnych. Bardzo fajnym pomysłem jest zawsze wydanie CD z kompilacją nagrań wyprzedanych i niedostępnych, czy archiwalnych. Tylko że, moim zdaniem, takie wydania powinny zawierać owe materiały od A do Z. Bo wydawnictwa „Best of…”, typu „Born After Astral Rites”, to coś na zasadzie sprintu po muzeum. A przecież te wszystkie demosy by się legancko na płytę srebrną zmieściły. No ale wydawca wykminił co wyklinił, a może tak sugerował zespół, nie będę im wchodził w paradę. Zaserwowana nam została przebieżka po tych „garażowych” latach w twórczości zespołu, kiedy jego ostateczny kształt dopiero się rodził. Różnicę między wtedy, a dziś, słychać tu wyraźnie, i to w dwóch wymiarach. Po pierwsze, młodzi wówczas jeszcze muzycy, dopiero szlifowali swoje umiejętności. Stąd też piosenki na tym krążku są zdecydowanie prostym death / thrash metalem, a w niektórych przypadkach nawet punk / grindem, tudzież wypadkową wszystkich wymienionych. Niezaprzeczalną zaletą tych nagrań jest to, iż prezentują totalny wkurw młodych ludzi, żądnych krwi i napierdalających z całej siły, jak za dawnych czasów, z miłości do metalu. I to właśnie tych „dawnych czasów” jest słowem kluczem. Ta kompilacja surowo brzmiących, dość prostych kompozycji, bardzo mocno przypomina mi demówki sprzed niemal czterech dekad. Czuć w tym potencjał, który, faktycznie, kilka chwil później mocno odpalił. Zwłaszcza numer tytułowy z „Astral Freeze”, który znalazł się przecież na debiucie, to prawdziwa petarda. No i cover Dissection, który to panowie uwielbiają, też sobie na tym demo zagrali nie pierwszy z brzegu. Jestem nawet w stanie zaryzykować, że jest to jedyny cover „Son of Mourning” jaki powstał. Drugi wymiar, o którym napomknąłem, to niezaprzeczalny element mocno thrashowy, związany zapewne z ówczesnym składem zespołu, który po rozłamie, i powstaniu Pandemic Outbreak, we Frighful został mocno zmarginalizowany. Jedna rzecz natomiast nie pozostawia żadnych złudzeń. Jeśli podejdziemy do tego wydawnictwa jak do czystej karty, to na pewno stanowi ono bardzo wartościową pozycję na rynku wydawniczym, i jest dokumentacją pierwszych poczynań nie jednego, a dwóch zespołów. Jest to zatem pozycja bardziej kolekcjonerska, ale ja ją sobie mimo wszelkich zastrzeżeń na półce postawię.

- jesusatan




Recenzja Death Has Spoken „Elegy”

 

Death Has Spoken

„Elegy”

Meuse Music Records 2025

Kapela ta zapewne jest wszystkim doskonale znana, bo grają już od 2017 roku więc niejednemu maniakowi death-doom metalu wpadła do odtwarzacza. Obecnie kwartet ten wraca ze swoim nowym, trzecim krążkiem, który cieszyć będzie smutasów przez jakieś pięćdziesiąt minut. To osiem kawałków ciężkiej muzy, która płynie w średnich i wolnych tempach, zalewając smętną atmosferą. Panowie w swych aranżacjach wykorzystują wzorce doskonale znane z lat dziewięćdziesiątych, które ówcześnie można było spotkać w twórczości wielu kapel. Metal w wykonaniu Death Has Spoken mocno miesza różne ujęcia. Począwszy od zwyczajowego metalu śmierci, poprzez rejony gotyckie, trochę klasyki i kończąc na kilku progresywnych zabiegach. Trochę poplątanie z pomieszaniem, ale inteligentnie ze sobą zespolone te różne elementy owocują rzępoleniem dość ciekawym i przede wszystkim zróżnicowanym. Death-doom, będący fuzją ciężkiego i zawiesistego grania, z którego okresowo wyłaniają się gotyckie harmonie, kojarzące się z początkiem twórczości Paradise Lost czy Anathema w formie wysokotonowych, melancholijnych zagrywek.  Death Has Spoken nie zapomina także o fundamentach metalu, które z wirtuozerią wykorzystują podczas solowych partii, brzmiących naprawdę klasycznie, cofając słuchacza nawet do przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Oprócz tego na „Elegy” spotkać można również kilka niebagatelnych rozwiązań rodem z produkcji progresywnych, które przełamują odrobinę, przytłaczającą, wręcz depresyjną atmosferę, rozganiając ją na chwilę połamanymi, nieco improwizacyjnymi riffami. Jednakże królują tutaj przysadziste i chmurne tony, które na jednych będą działać uspokajająco, a na drugich usypiająco, bo tempo jak i jednolitość tego materiału może się wydawać nudna. Płyta, która snuje przygniatające melodie, a jej boleściwe usposobienie intensywnie oddziałuje na odbiorcę, wyczerpując do cna. Zmusza do introspektywnych wycieczek, wpędzając w zadumę. Eteryczny death-doom metal, który od czasu do czasu potrafi zmusić się do szybszego kłusu, wybuchając pełną beznadziei agresją. Idealny na nadchodzącą porę roku.

shub niggurath




niedziela, 26 października 2025

Recenzja Arouse the Darkness “Lost in Grief”

 

Arouse the Darkness

“Lost in Grief”

Mara Prod. 2025

Wydany trzy lata temu “Cemetery of Buried Hopes” był naprawdę niezłym debiutem, i mocno obiecującym materiałem. Z tym tylko, że w gatunku doom / death metal mało co jest mnie w stanie naprawdę zaskoczyć i zainteresować, i najczęściej owa perspektywiczność rozchodzi się wraz z kolejnymi wydawnictwami po kościach. Tym bardziej cieszę się, że wyjątkiem od reguły jest akurat nasz krajowy duet. Na „Lost in Grief” słychać wyraźny postęp. Panowie okrzepli, ich kompozycje nabrały dojrzałości, zniknęły z nich elementy niepotrzebne czy przypadkowe, co zaowocowało ponad godziną muzyki na światowym poziomie. Nie wiem, na ile moją ocenę kształtuje aura za oknem, wiem natomiast, że już bardzo dawno nie odsłuchałem płyty z tego gatunku więcej niż trzy razy, i to często bardziej z obowiązku niż dla przyjemności. „Lost In Grief” kręci się u mnie na zapętleniu już pół dnia, i wciąga coraz bardziej. Ta godzina z haczykiem, to sama klasyka lat dziewięćdziesiątych, i bynajmniej nie chodzi mi o bezpośrednie podobieństwa muzyczne. Bardziej o to, że Arouse the Darkness, podobnie jak mistrzowie pokroju My Dying Bride, Anatema, Novembers Doom czy The Gathering potrafią budować niesamowitą atmosferę przygnębienia i nostalgii, nie zapominając jednocześnie o tym, że grają muzykę metalową. Linie melodyczne na tym krążku, poza sączącym się z nich smutkiem, są odpowiednio ciężkie i niejednokrotnie potrafią mocno poddusić. Zwłaszcza w chwilach, gdy towarzyszy im mocny growl. Oczywiście, nie brak tu tez elementów klawiszowych, akustycznych, nastrojowych zwolnień i „jesiennego deszczu”. A to wszystko tak kolorowo i niejednolicie splecione, jak mieniące się w tej chwili na drzewie liście. Muzyka na „Lost In Grief” płynie bardzo naturalnie, przyciąga i infekuje swoim klimatem. Bardzo istotną sprawą jest to, że w zasadzie nie ma tutaj chwili, kiedy można by zrobić sobie krótką przerwę na zaparzenie herbaty, bo materiał ten jest bardzo spójny, równy, i słucha się go w skupieniu od początku do końca. A że brzmienie, podobnie jak sama muzyka, oparte zostało o staroszkolne standardy, to doszukiwanie się na tych nagraniach jakichś znaczących mankamentów mija się z celem. Fani death / doom, czy gothic / doom, mogą po ten album sięgać bez wahania. Zdecydowanie jest to twórczość z górnej półki, i jedno z ciekawszych wydawnictw ostatnich lat.

- jesusatan




Recenzja Penthos „Erevos”

 

Penthos

„Erevos”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Penthos pochodzi z Aten, gdzie zrodził się w 2017 roku. Trzy lata temu wydał swoją pierwszą płytę, a teraz powraca z kolejnym materiałem. O dziwo i na szczęście kwintet ten nie gra greckiego black metalu, ponieważ ich diabelszczyzna zakorzeniona jest w skandynawskim sposobie na tą muzykę, ale nie tylko, bo potraktowana jest także w autorski sposób. Charakteryzuje się on gęstą plątaniną riffów, o stonowanej barwie i dzięki której raczej nikt sobie uszu nie odmrozi. Nic to złego, bo te sunące głównie w średnich i wolniejszych tempach akordy, niosą ze sobą iście złowrogi klimat, a gdy okresowo zrywają się do szybszych uderzeń, potrafią posypać śniegiem. Dodatkowo urozmaicają je wyłaniające się spomiędzy nich lub równolegle płynące tremolo, wprowadzające srogi powiew arktycznego wiatru. To dzięki dwóm gitarom tutejsza sieć jest zwarta, co tworzy soczyste dźwięki, podbite przez dudniącą sekcję i okraszone jadowitymi wokalami, za pomocą których Apaisios wywarkuje z siebie przekleństwa. Grecy stawiają na ponure kostkowanie, z którego sączy się szatańska agresja przeplatana z rytualną atmosferą, która towarzyszy nam przez niemalże cały czas trwania „Erevos”. Penthos komponuje black metal wzorcowo i z sercem. Można odnieść wrażenie, że Ateńczycy doskonale rozumieją północno-europejskiego ducha, ponieważ uderzają swym upiornym i okultystycznym usposobieniem w samo sedno. Uogólniając, ich muzyka to połączenie fińskich i norweskich manier. Te pierwsze wyłaniają się z tych bardziej klimatycznych i chwytliwszych partii, zaś te drugie to przede wszystkim zdecydowane i skrajnie mroczne sekwencje, które porażają nieprzyjaznym nastawieniem, bujając przy tym w znajomym stylu. Penthos do końca nie odrywa się od hellenistycznej tradycji, bo w tekstach nawiązuje do greckiej mitologii, którą zdecydował się ubrać w odmienny od swoich krajanów strój. Zaowocowało to powstaniem black metalu, który mocno wbija się w jaźń, na przemian otulając mistyczną aurą i drapiąc boleśnie. Intensywna muza, która wciąga do swego świata bez trudu. Wyprodukowana z lekkim przybrudzeniem, ale selektywnie i posiadająca głębię. Warto posłuchać.

shub niggurath




sobota, 25 października 2025

Recenzja Doom Cult Commando “Das Erwachen der Schlagen”

 

Doom Cult Commando

“Das Erwachen der Schlagen”

Nomad Snakepit Prod. 2025

Kurwa, jak Commando, to ja w to wchodzę! Oglądałem klasyka ze Schwarzeneggerem (Po naszemu Czarny Murzyn. Kurwa, a niby jaki niby by miał być? Biały?) chyba ze sto razy, i zawsze podobała mi się rozpierducha jaką tam robił. Wiadomo, że to kicz lat dziewięćdziesiątych, ale wtedy takie filmy rządziły i do dziś mam do wielu z nich sentyment. Niemcy mówią zatem, że kult, i przy okazji serwują muzykę równie „kiczowatą” i zakorzenioną w tamtych, dawno już minionych czasach. No dobra, konkretniej… Demo tego tworu to cztery kawałki surowego, wojennego black / death metalu. Nastawionego na frontalny atak, bez owijania w bawełnę, czy tam inne tkaniny. Od początku do końca jest to klasyczne, war metalowe napierdalanie, oparte na intensywnych, pozbawionych przesadnych melodii harmoniach, szalejących blastach i, jakże charakterystycznych dla gatunku, zmuszających do trzepania łbem zwolnieniach. Zapytacie, czy są ślizgi po gryfie? A są! Jest rzyganie napalmem? Jest! Jest surowe brzmienie, jak elementarz nakazuje? Jak najbardziej! A, proszę pana, a czy jest to siarczysty wpierdol? Brawo, Jasiu, to właśnie jest wpierdol jak ta lala! No, czymś na kształt takiego dialogu można w skrócie te nagrania podsumować. Doom Cult Commando jest klasycznym przedstawicielem gatunku, w którym prochu na nowo się nie wymyśli, i albo przy takich dźwiękach zakłada się na łeb maskę gazową, albo można co najwyżej pospierdalać na lokalną dyskotekę.  Ja jednak wolę napalm. Zwłaszcza o poranku. Czy coś wyróżnia tych germańskich oprawców z fali podobnego grania? Tak. Silnie postawiłbym na wokale. Bo poza wspomnianą lawą, sporo tu wstawek krzyczanych, nadających całości nieco innego odcienia agresji. Z drugiej strony nawet nieco histerii czy przerażenia. Powiem wam, ciężko dziś ogarnąć wszystkie ukazujące się albumy, a co dopiero demówki. Ale jeśli jesteście maniakami surowego death/black metalu o wojennym zabarwieniu, i będziecie mieli chwilę czasu, to sprawdźcie sobie „Das Erwachen der Schlagen”, bo gwarantuję, że poczujecie swąd palonych zwłok. Bardzo mocne uderzenie!

- jesusatan




Recenzja Constrict „Kadavergehorsam”

 Constrict

„Kadavergehorsam”

7 Degrees Records 2025

 


Constrict pochodzi z Poczdamu, gdzie powstał w 2015 roku. Ci czterej panowie mają na koncie demosa, razem z „Kadavergehorsam” trzy epki oraz pełniaka. Brandenburczycy grają grinda z mocnymi wpływami metalu śmierci, który objawia się w ciężkich i wyciszających zwolnieniach. Tak też zaczyna się ten materiał, bo otwierający go „Trapped” to dwie minuty spokojnego, lecz gęstego łojenia, które nie wskazuje na to, że mamy tutaj do czynienia z agresywnym corem, bo tym akordom bliżej do najczarniejszych, skandynawskich produkcji spod znaku death metalu niż do grindu. Od drugiego kawałka wszystko już jest w normie, gdyż po krótkim powitaniu przez uwierające sprzężenia, machina z pełną prędkością rusza do przodu. Sypie ona szybkimi riffami, którym towarzyszy głęboki bas oraz napierdalająca jak kałasznikow perkusja. Instrumentarium wtórują rzecz jasna soczyste growle i wściekłe wrzaski o punkowej proweniencji. Od czasu do czasu Niemcy spowalniają działanie swojej aparatury, przechodząc w wolniejsze tempa, które odseparowują od siebieposzczególne ataki. Robią to za pomocą death metalowych wtrętów, sunących z mozołem i roztaczających nieco zgniłego klimatu, ale nie tylko, bo trafiające się tu, basowe solówki także skutecznie hamują nuklearne zapędy Constrict. Dzięki ich obecności, kolejne przyspieszenia zdają się być jeszcze mocniejsze niż przed chwilą, co potęguje efekt muzyki na „Kadavergehorsam”. To pełen jadowitego kostkowania i blastów grind core, który na całego rusza z ofensywą na nasze zmysły, mieląc i gniotąc, ale pobujać szybkimi d-beatami również potrafi. Zagrany z furią, rozrywa na strzępy, a poprzez dodanie do niego wyraźnego pierwiastka śmierci, wprowadza pokaźny ładunek stęchłej, śmierdzącej trupem atmosfery. Interesujące połączenie pełnego sprzeciwu, anarchistycznego grindu z diabolicznym death metalem. Nie możecie tego przegapić, ponieważ to przepyszna jazda z pedałem wciśniętym do dechy.

shub niggurath




piątek, 24 października 2025

Recenzja Centinex „With Guts and Glory”

 

Centinex

„With Guts and Glory”

Black Lion Rec. 2025

Jeśli dobrze liczę, to “With Guts and Glory” jest dwunastym krążkiem w dorobku zespołu. Zespołu, którego jakoś nigdy nie byłem przesadnym fanem, a jedynym albumem, który mam na półce jest wydany trzydzieści trzy lata temu „Subconscious Lobotomy”. Jednak nawet wówczas materiał ten nie stał w pierwszej linii szwedzkiego death metalu, będąc raczej jej solidnym zapleczem. Przez te ponad trzy dekady do twórczości ekipy zza Bałtyku wracałem raczej okazyjnie, i prawdę powiedziawszy nigdy nie miałem wrażenia, iż coś po drodze straciłem. Podobnie jest zresztą przy okazji nowego wydawnictwa Centinex, które to jest… starym, solidnym Centinex. Tylko że trzy dekady starszym. I to akurat u nich niestety słychać. O ile to cały czas szwedzki śmierć metal, to przyrównać go można do wilka, który z wiekiem stracił kilka zębów. I to właściwie z każdej strony szczęki. Bo i brzmienie nie jest tu tak zapiaszczone, jak to bywało w latach dziewięćdziesiątych, a nawet dekadzie późniejszej (zresztą panowie nawet nie starają się go imitować, ufając bardziej inżynierowi dźwięku o znacznie młodszym peselu, oraz współczesnej technice), ale i w riffowaniu brakuje tego miażdżącego ciężaru. „With Guts and Glory” nastawiony jest bardziej na groove, taki typowy dla muzyków koło pięćdziesiątki, skierowany do niemieckiej publiczności, tudzież fanów trzecioligowego grania. Owszem, nóżka chwilami tupie, główka może i po trzech piwach też się pokiwa, ale generalnie są to rytmy dość wesołe i, niestety, geriatryczne. Wokalnie, podobnie, sporo pary brakuje, co można uznać jako kolejny, jakże typowy element dla starzejących się weteranów sceny. Chwała im za to, że jeszcze im się chce, bo wiele składów dawno dałoby sobie siana, ale ja tej płyty mimo wszystko bym nie kupił. Muzyka na niej zawarta, oceniając obiektywnie, nie ma w sobie żadnej iskry, nie ma polotu, jest po prostu kolejnym albumem, który z dwa razy odsłuchać można, ale jak nie, to żadna katastrofa się nie wydarzy. Polecam zatem tylko i wyłącznie bezkrytycznym fanom zespołu, którzy akceptują wszystko, co się pod szyldem Centinex pojawi. Reszta może sobie odpuścić.

- jesusatan




Recenzja Malepeste „Ex Nihilo”

 

Malepeste

„Ex Nihilo”

Les Acteurs de l’ombre Productions 2025

Malepeste pochodzi z Francji, gdzie powstało w 2010 roku. Od tamtego momentu wydali demo, pojawili się na dwóch splitach i nagrali dwa albumy, zaś „Ex Nihilo” jest ich najnowszym dziełem, które pojawi się na sklepowych półkach jeszcze w tym roku, za pośrednictwem Les Acteurs de l’ombre Productions. Francuzi grają black metal, który wyrzeźbiony jest w ich narodowym stylu, czyli mamy tutaj do czynienia z gęstą siecią akordów, która płynie w średnim tempie i tylko niekiedy przeistacza się w szybsze i agresywniejsze kostkowanie. Przeważająca część zawartych na tej płycie kompozycji, to rozwleczone i pełzające riffy, które przeplatają się ze świdrującymi tremolo, dysonansowymi pływami i z okresowo miarowymi taktami, bliższym tradycyjnemu traktowaniu strun. Całość stanowi zwartą, magmową strukturę, która obdarzona została specyficznym brzmieniem, zawieszonym pomiędzy brzękliwą i ciężką barwą, dociążonym przez przysadzistą sekcję rytmiczną. Poza rzadkimi i chwilowymi, brutalniejszymi galopadami, muzyka Malepeste nie jest szczególnie bezlitosna, ponieważ ta czwórka artystów stawia głównie na kreowanie mistycznego klimatu. Objawia się on w posępnych i momentami wręcz religijnych melodiach, o okultystycznym wyrazie, co podkreślają oryginalne wokalizy, będące czymś w rodzaju emocjonalnych i strzelistych śpiewów, przechodzących w zachrypłe, pełne podniosłości i zarazem bezsilności krzyki. Całość jawi się jako soniczne misterium, które nie napawa optymizmem. Najnowsza produkcja od Malepeste to wyraźnie francuskie ujęcie black metalu, które kojarzyć się może z wydawnictwami Deathspell Omega, ale podane w bardziej subtelny sposób. Mniej tutaj bowiem kosmicznych, przytłaczających odjazdów i szalonych wybuchów, a i strojenie instrumentów wydaje się delikatniejsze. Malepeste koncentrują się raczej na konstruowaniu rytualnej atmosfery przy użyciu mniej gwałtownych form, uderzając w większym stopniu w wysublimowane rejony współczesnej, black metalowej sztuki. Fanom francuszczyzny wejdzie bez popitki, innym niekoniecznie.

shub niggurath




czwartek, 23 października 2025

Recenzja / a review of Phobocosm „Gateway”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Phobocosm

„Gateway”

Dark Descent Rec. 2025

Na nowy album od Phobocosm czekałem w tym roku jak popierdolony. Jest to bowiem zespół, który mieści się w mojej ścisłej czołówce, który nigdy mnie nie zawiódł, i od którego zawsze, mimo iż mam wysokie wobec nich wymagania, dostaję to, czego oczekuję. Zakładam, że każdy kto ten tekst czyta, wie kto zacz, i jakiekolwiek wykłady biograficzne są w tym przypadku nie na miejscu. Przejdę zatem od razu do meritum. Okładka. Ona już w zasadzie mówi sama za siebie. Utrzymana w podobnej konwencji co poprzednie, bardzo dosadnie sugerująca obrazem to, co możemy znaleźć w warstwie muzycznej „Gateway”. I tak faktycznie jest. Nowy materiał Kanadyjczyków to w bardzo prostej linii kontynuacja ich własnego, wykreowanego na naukach profesorów z Immolation stylu. Stylu, nawet jeśli silnie nawiązującego do pierwowzoru, to jednak doskonale rozpoznawalnego i posiadającego własne oblicze. I nawet fakt, że wokale Etienne na nowych nagraniach jak nigdy wcześniej przypominają Dolanowy styl, a nawet i barwę, niczego w tym temacie nie zmienia. Phobocosm to maszyna do zabijania riffami. Masywnymi, w zmieniającym się często tempie, od niemal doomowego po blastujące, jednak cały czas skupiona na sile uderzenia. Jednocześnie muzycy nie zapominają o melodii. Miażdżące harmonie kruszą kości na miazgę, a jednocześnie wkręcają się w głowę tak mocno, że wyzbyć się ich nie sposób, i otumaniają swoją nutą niemal do nieprzytomności. Z każdym kolejnym odsłuchem materiał ten coraz bardziej przypomina pijawkę, która za nic w świecie nie chce się od was odczepić.  Ta wspomniana idealna równowaga między brutalnością, ciężarem, a chwytliwością jest w przypadku Phobocosm ich znakiem firmowym, i geniuszem (tak, nie waham się użyć tego słowa) na miarę Bolt Thrower. To właśnie dzięki takim zespołom death metal jest gatunkiem, który uznaje za supremacyjny. Ja nie jestem w stanie doszukać się na „Gateway” najmniejszych rys. Brzmienie tych nagrań jest idealnie ciężkie, organiczne, a zarazem klarowne. Phobocosm podążają na własny sposób ścieżką wskazaną przez ikonę gatunku, nie oglądając się na konkurencję czy panujące obecnie trendy. „Gateway” to prawdziwy buldożer i pożeracz umysłów, death metal w najwyższej z możliwych jakości. Nie mieć tej płyty na pólce, mieniąc się zarazem maniakiem metalu śmierci, to ewidentny oksymoron. Potęga!

- jesusatan

 

Phobocosm

“Gateway”

Dark Descent Rec. 2025

 

I’ve been waiting for Phobocosm’s new album like crazy this year. This is a band that ranks among my absolute favorites, one that has never disappointed me and always delivers what I expect, even though I have high demands of them. I assume that everyone reading this knows who they are, and any biographical lectures are out of place here. So I'll get straight to the point. The cover. It basically speaks for itself. Maintained in a similar style to the previous ones, it very bluntly suggests what we can find in the musical layer of “Gateway”. And that's exactly how it is. The Canadians' new material is a very straightforward continuation of their own style, created based on the teachings of the professors from Immolation. A style that, even if strongly reminiscent of the original, is nevertheless perfectly recognizable and has its own identity. And even the fact that Etienne's vocals on the new recordings resemble Dolan's style and even timbre like never before doesn’t change anything in this regard. Phobocosm is a killer riffing machine. Massive, often changing tempo, from almost doomy to blasting, but always focused on the power of the impact. At the same time, the musicians don’t forget about melody. The crushing harmonies grind bones to pulp, while at the same time getting stuck in your head so firmly that it is impossible to get rid of them, and they stupefy you with their tunes almost to the point of unconsciousness. With each subsequent listen, this material increasingly resembles a leech that refuses to let go of you for anything in the world.  This perfect balance between brutality, heaviness, and catchiness is Phobocosm's trademark and genius (yes, I don't hesitate to use that word) on par with Bolt Thrower. It is thanks to bands like this that death metal is a genre I consider supreme. I can't find the slightest flaw in “Gateway.” The sound of these recordings is perfectly heavy, organic, and at the same time clear. Phobocosm are marching their own way the path once shown by the icon of the genre, without looking back at the competition or current trends. “Gateway” is a real bulldozer and mind-devourer, death metal of the highest possible quality. Not having this album on your shelf while calling yourself a death metal maniac is a clear oxymoron. Killer!

- jesusatan