VoidCeremony
„Abditum”
20 Buck Spin (2025)
Śledzę
poczynania VoidCeremony od samego początku, gdy zwrócili moją uwagę nie tylko
wspaniałym warsztatem instrumentalnym, ale i pewną dozą szaleństwa i surowości
niespotykaną raczej dla tego typu grania. Pełne albumy pokazały, że grupa
ukierkunowała się na techniczny metal śmierci w klasycznym tego słowa
znaczeniu, pozostawiając w tyle prowizoryczną surowość. Ci, którzy słyszeli
„Entropic Reflections...” i „Threads Of Unknowing” zapewne wiedzą, że jest to
granie po linii Death, Pestilence czy Atheist, tyle, że mocno uwspółcześnione.
Przy okazji „Abditum” zaszły roszady personalne i grupę puścili Charlie Koryn
(perkusja) i Philippe Tougas (gitara) czyli aktualnie jedni z najbardziej
rozpoznawalnych muzyków współczesnej sceny deathmetalowej. Ich miejsce zajęci
odpowiednio Dylan Marks (m.in. live Atheist) oraz znany z Seraphic Disgust
Jayson McGehee. Zmiany słychać i nie nazwałbym ich zmianami in plus. „Abditum”
to najbardziej poukładane wydawnictwo VoidCereomy, choć wciąż pełne
instrumentalnych wygibasów. Niestety – brakuje tutaj charakterystycznych
solówek Tougasa, brakuje Intensywności Koryna, a nawet Damon Good ze swoim
basem dużo rzadziej łamie konstrukcje i wymyka się ryzom kompozycji. Odniosłem
wrażenie, że położenie nacisku na kolektywność nie przełożyło się na jakość
całości. Pół godziny muzyki zamknięte w dziewięciu kompozycjach z czego cztery
to interludia, intro i outro bardziej sprawia wrażenie Epki aniżeli
pełnowymiarowego albumu. Nie ukrywam, że trudno mi się zaangażować w ten
materiał, kolejne utwory przelatują przeze mnie jak sraczka, kolejne wygibasy
są, ale nie robią na mnie większego wrażenia, a całość utrzymana jest na dość
jednorodnym poziomie dramaturgii. Nie pomaga monotonny growl, któremu trochę
brakuje pazura (co zresztą było też trochę bolączką poprzednich pełniaków), a
poziom wykonawczy choć bardzo wysoki nie cechuje się jakąś szczególną
kreatywnością i nie oferuje czegoś, czego w przeszłości nie słyszeliśmy. Mamy
rok 2025 i nie szukając daleko ostatnie wydawnictwa Diskord, Atvm czy Defeated
Sanity dobitnie pokazują, że można podejść do technicznego death metalu sposób twórczy, odważny, niejednokrotnie
zrywający ze schematami. VoidCeremony tego nie robi, porusza się w swojej
strefie komfortu i robi to dobrze, ale nie jest to granie, które potrafiłoby
mnie nie tylko zachwycić, ale zainteresować na dłużej. Mam poczucie, że
„Abditum” to najgrzeczniejszy i najbezpieczniejszy album nagrany przez
Kalifornijczyków. Wiem, że wylałem tu sporo cierpkich słów, ale to wciąż jest
dobry album, prezentujący wysoki poziom, na którym wszystko się zgadza. Po
prostu ja liczyłem na więcej, tym bardziej, że wiadomo jaki potencjał drzemał w
tych muzykach. Ja wracać nie będę, podejrzewam, że Ci, którzy siedzą w temacie
i słuchają dużo, też dość szybko o tym albumie zapomną. Dla niedzielnych
słuchaczy metalu śmierci , którzy nie boją się wygibasów ta płyta będzie jak
znalazł.
P.S.
Tytuł albumu mocno kojarzy mi się z tytułami kilku ostatnich płyt innej
tech/deathowej załogi czyli Obscury, która oo debiucie zaczęła rozmieniać się
na drobne gubiąc po drodze wszelkie atrybuty deathmetalowego pierdolnięcia. Oby
VoidCeremony nie poszło tą drogą.
Harlequin

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz