Muzungu
„Letthemcome”
NRA 2025
Niezwykle ciekawe wydawnictwo przyniósł mi właśnie
listonosz. Otóż jest to kasetka, wydana przez nowopowstałą NRA, wytwórnię muzyka Mrome, w której to ów człowiek
zapragnął wypuścić sobie, w bardzo limitowanym nakładzie, nagrania zalegające mu
w szufladzie, warte jego zdaniem nieco więcej, niż tylko tego, by pokrył je
kurz. Debiut Muzungu zarejestrowany został w roku dwudziestym pierwszym, a
historia z tym związana jest na tyle ciekawa, że zajęłaby pewnie z pół
recenzji. Skupię się zatem jedynie na aspekcie muzycznym tego wydawnictwa.
Jeśli coś mogłoby być definicją (nieprzesadzonej) prostoty w ramach black
metalu, to „Letthemcome” byłby tego idealnym przykładem. Co prawda, ludzie
stojący za tym projektem określają swoją twórczość jako „campfire metal” (co
związane jest w dużej mierze z tym, czego nie opowiedziałem powyżej), ale na
moje ucho właśnie blacmetalowemu gatunkowi jest to najbliższe, i tego trzymał
się będę. Mamy tu siedem piosenek. Opartych dosłownie na kilku chwytach,
odnoszących się w pierwszej linii do norweskiego stylu kreowania czarnej
sztuki, okraszonej sporą dawką punkowego sznytu, czy też nawiązaniami do
pierwszej fali gatunku. Poziom umuzykalnienia twórców tego materiału
określiłbym jako podstawowy, a niektóre z tworzonych przez nich melodii, jako
banalne. Szczerze, kiedy po raz pierwszy słuchałem tej taśmy, to wrażenia
miałem średnie. Ale po kilku okrążeniach nie potrafiłem jej już wyciągnąć z
mojego wysłużonego decka. Jako iż prosty ze mnie człowiek, i zawsze prostotę
ceniłem sobie najbardziej, te leśne przygrywki bardzo szybko we mnie urosły, i
zaczęły gadać niczym pradawne duchy. Duchy towarzyszące narodzinom surowego
nurtu w Norwegii, który swego czasu zaszokował, a następnie zniewolił metalowy
półświatek. I wcale nie twierdzę, że chłopaki z Muzungu się nim inspirowali w
pierwszej kolejności, choć nikt nie zaprzeczy, że na przykład w takim „Rams”
słychać Darkthrone na potęgę. Może to zbieg okoliczności, może świadome wpływy,
tego nie wiem, i wnikał nie będę. Wiem natomiast, że materiał ten jest
nieprzyzwoicie dwulicowy. Bo w pierwszej chwili odpychający, czy, jak ktoś
mógłby powiedzieć, niczego nie wnoszący. Niepozorny, niczym plumkający
melodyjnie na drugim planie bas. Ale po dłuższej chwili, czy też bardziej
dogłębnym poznaniu, kurewsko infekujący. Podobno wydawca ma we wspomnianej
szufladzie kolejne nagrania Muzungu. Bo muzycy zarejestrowali tego więcej. Dla
samych siebie, bo nawet nie planowali tego oficjalnie wydawać. Ja bardzo
proszę, by ukazały się one niezwłocznie. Nawet jeśli kupi to dosłownie z
piętnaście osób. Bo dla nich, tak samo jak dla mnie, może to jednak być pewnego
rodzaju odkrycie. Nie będę pisał, że warto sobie tą taśmę nabyć w ciemno. Sprawdźcie
„Letthemcome” na bandcampie, czy gdziekolwiek, i sami podejmijcie decyzję. Mi
się ten materiał w chuj podoba.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz