Annihilation Vortex
“Disgrace is my Name”
Putrid Cult 2025
Chwilę zajęło chłopakom z Annihilation Vortex
nagranie nowego materiału. Od wielce chwalonego przeze mnie „Nihilistic
Spheres” minęło bowiem sześć długich lat. „Co nagle, to po Diable”, jak mawiają,
choć w tym przypadku akurat powiedzenie to nie do końca się zgadza,
przynajmniej ideologicznie. Muzycznie zgadza się natomiast… w zasadzie
wszystko. „Disgrace is my Name” to w prostej linii kontynuacja tego, co
mogliśmy usłyszeć na debiucie. Jedyną różnicą jest jakość, bo, mimo iż tego się
nie spodziewałem, Poznaniaki doszlifowali swój styl, i dopierdolili do pieca
jeszcze konkretniej. Jak wspomniałem, stylistycznie szoku nie ma, a jedynym
zaskoczeniem było pojawianie się w tekście do „Silent Apocalypse” pewnej
postaci z kreskówki (co oczywiście po jego przeczytaniu okazało się w sumie
uzasadnione). Jeśli nie kojarzycie, Annihilation Vortex to taki amalgamat death
i black metalu, z bardzo mocnym akcentem na „death”. Generalnie – zero oryginalności, albo może
powinienem powiedzieć „innowacji”. Mocno zajeżdża tutaj chwilami szwedzizną
spod znaku Vomitory, gdzie indziej zapachnie Bolt Thrower, albo, dla
wzbogacenia rzeczonej mieszanki, riffowaniem bardziej blackmetalowy. Nie sposób
też nie zauważyć wycieczek w rejony krajowej sceny śmierć metalu z lat
dziewięćdziesiątych, bo taki „Crushing the Temple of the False Prophet” mógłby
się chyba spokojnie znaleźć (a przynajmniej jego większość) na „Artefact”
Devilyn. Sporo na tym albumie fragmentów wpadających w ucho. Zmusza ta muza do
headbangingu, i to dość mocno. Ale zachowuje przy tym wszystkie podstawowe,
pierwotne cechy gatunku, takie jak ciężar czy pierdolnięcie. I to mi się tutaj
bardzo podoba, że muzycy, stojąc na równoważni, nie przechylają się zbytnio w
żadną ze stron. Kolejnym wielkim plusem „Disgrace is my Name” jest fakt, iż
materiał ten jest bardzo równy i absolutnie żaden z kawałków nie odstaje od
całości. A zagrany na koniec cover „Porwany Obłędem” to pewnego rodzaju
wisienka na torcie. I to nie tylko dlatego, że to w oryginale klasyk klasyków,
ale także dlatego, że został idealnie wpleciony w styl Annihilation Vortex, i
zagrany przez nich po swojemu. Album ten trwa pół godziny, ale zawiera tyle
zajebistych riffów, że owe trzydzieści minut zdaje się być co najwyżej
kwadransem, bo słucha się tych piosenek wyśmienicie. I chce się do nich wracać.
Czyli podsumowując całość moich wywodów – nic nowego, ale jakie zajebiste!
Łapcie to, bo jest w chuj dobre.
-
jesusatan

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz