wtorek, 21 października 2025

Recenzja Annihilation Vortex “Disgrace is my Name”

 

Annihilation Vortex

“Disgrace is my Name”

Putrid Cult 2025

Chwilę zajęło chłopakom z Annihilation Vortex nagranie nowego materiału. Od wielce chwalonego przeze mnie „Nihilistic Spheres” minęło bowiem sześć długich lat. „Co nagle, to po Diable”, jak mawiają, choć w tym przypadku akurat powiedzenie to nie do końca się zgadza, przynajmniej ideologicznie. Muzycznie zgadza się natomiast… w zasadzie wszystko. „Disgrace is my Name” to w prostej linii kontynuacja tego, co mogliśmy usłyszeć na debiucie. Jedyną różnicą jest jakość, bo, mimo iż tego się nie spodziewałem, Poznaniaki doszlifowali swój styl, i dopierdolili do pieca jeszcze konkretniej. Jak wspomniałem, stylistycznie szoku nie ma, a jedynym zaskoczeniem było pojawianie się w tekście do „Silent Apocalypse” pewnej postaci z kreskówki (co oczywiście po jego przeczytaniu okazało się w sumie uzasadnione). Jeśli nie kojarzycie, Annihilation Vortex to taki amalgamat death i black metalu, z bardzo mocnym akcentem na „death”.  Generalnie – zero oryginalności, albo może powinienem powiedzieć „innowacji”. Mocno zajeżdża tutaj chwilami szwedzizną spod znaku Vomitory, gdzie indziej zapachnie Bolt Thrower, albo, dla wzbogacenia rzeczonej mieszanki, riffowaniem bardziej blackmetalowy. Nie sposób też nie zauważyć wycieczek w rejony krajowej sceny śmierć metalu z lat dziewięćdziesiątych, bo taki „Crushing the Temple of the False Prophet” mógłby się chyba spokojnie znaleźć (a przynajmniej jego większość) na „Artefact” Devilyn. Sporo na tym albumie fragmentów wpadających w ucho. Zmusza ta muza do headbangingu, i to dość mocno. Ale zachowuje przy tym wszystkie podstawowe, pierwotne cechy gatunku, takie jak ciężar czy pierdolnięcie. I to mi się tutaj bardzo podoba, że muzycy, stojąc na równoważni, nie przechylają się zbytnio w żadną ze stron. Kolejnym wielkim plusem „Disgrace is my Name” jest fakt, iż materiał ten jest bardzo równy i absolutnie żaden z kawałków nie odstaje od całości. A zagrany na koniec cover „Porwany Obłędem” to pewnego rodzaju wisienka na torcie. I to nie tylko dlatego, że to w oryginale klasyk klasyków, ale także dlatego, że został idealnie wpleciony w styl Annihilation Vortex, i zagrany przez nich po swojemu. Album ten trwa pół godziny, ale zawiera tyle zajebistych riffów, że owe trzydzieści minut zdaje się być co najwyżej kwadransem, bo słucha się tych piosenek wyśmienicie. I chce się do nich wracać. Czyli podsumowując całość moich wywodów – nic nowego, ale jakie zajebiste! Łapcie to, bo jest w chuj dobre.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz