Ascended Dead
„Evenfall Of The Apocalypse”
20 Buck Spin Records
Sześć
długich lat minęło od kiedy kalifornijscy barbarzyńcy po raz pierwszy wybili
zęby szerszemu gronu odbiorców. Czerpiąc inspirację zarówno z death metalu, jak
i grindcore’a, black i war metalu Ascended Dead wykreowało mocno hermetyczną,
aczkolwiek zaskakująco rzadko uskutecznianą w metalowym podziemiu mieszankę
wybuchową, która kruszy kości. Wydawać by się mogło, że ten tygiel będzie
pułapką zastawioną na samych siebie, bo z tej bezpośredniej, nieco (jednak) na
jedno kopyto napierdalanki bata się nie ukręci i trudno będzie ją rozwinąć.
„Evenfall Of The Apocalypse” swoimi 41 minutami udowadnia, że się myliłem i to
bardzo, a „Abhorrent Manifestation” było dobrą podwaliną do rozwinięcia pomysłów
wewnątrz wypracowanej estetyki. W praktyce wygląda to tak, że drugi pełniak
ekipy z zachodniego wybrzeża jest pełen niuansów i smaczków, których trochę
brakowało na debiucie. Ascended Dead nadal napierdala swoje niczym pełna
betoniara na wysokich obrotach, ale czuć w tym graniu więcej powietrza,
przestrzeni i miejsca na ozdobniki. Tak, nowa płyta jest mniej brutalna, mniej
barbarzyńska i osaczająca, pomimo, że porusza się w tej samej stylistyce co
debiutancki materiał. Więcej tu zwolnień, zmian tempa, tu się przewinie jakaś
nienachalna melodia, tu wplecione zostanie jakieś przejście, a gdzie indzie
wiosłowi poczarują jakąś wysokiej próby solówką. Niespodzianką może być
mistyczny „Passage To Eternity” osadzony na akustycznych gitarach, wysmakowany,
dowodzący, że nie mamy tu do czynienia z podwórkowymi grajkami. Skojarzenia z
„Voice Of The Soul” wiadomo kogo będą tutaj jak najbardziej na miejscu. Jest to
najdłuższa chwila oddechu na płycie, ale możliwe, że jest też ona jej
najjaśniejszym punktem, potwierdzającym jak ogromny potencjał drzemie w tych
muzykach. Pozostałym kompozycjom też niczego nie brakuje, bo po chwili
przegryzania się przez brzmienie i gęstwinę dźwięków jesteśmy w stanie
wychwycić wiele pysznych fragmentów, które niejednokrotnie odbiegają od
brutalności. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to jest to właśnie
brzmienie – coś mi w nim nie pasuje, choć chyba sam nie do końca potrafię
określić co. Gitary są nieco za wysoko w miksie, wokal gdzieś trochę z oddali,
gary też jakby mało mięsiste, raczej gęsto punktujące rytm aniżeli opasające
całość tłustym ramieniem. Odnoszę przez to wrażenie, że gitary, są
wszędobylskie, jakby było ich trochę za dużo, zwłaszcza wtedy gdy robią
monolityczne, chropowate tło, na którego tle pozostali muzycy próbują coś
swojego wcisnąć. Ale to drobne mankamenty, do tego brzmienia idzie przyzwyczaić
ucho. Ja jestem pod wrażeniem tego co zrobili Amerykanie, bo nie wierzyłem, że
stać ich na coś więcej niż „Abhorrent Manifestation pt 2”. Jest tymczasem dużo
więcej, dużo ciekawej. A jeśli komuś za mało tu barbarzyństwa, to będzie musiał
przełknąć małą czarkę goryczy, bo te wałki zdecydowanie wynagradzają to lekkie
zdjęcie nogi z gazu.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz