Spiritu Mors
„Voidwards”
Under the Sign of Garazel 2023
Czy do Australii wita czasem zima i pada śnieg? No
tak, współczesna pogoda częstuje nas różnymi anomaliami. Nie wiem czy to w ich
wyniku, czy też z innego powodu, powołany został do życia jednoosobowy,
najprawdopodobniej, projekt z Antypodów pod tytułem Spiritu Mors. Nazwę tę
przedstawiałem na łamach jakiś czas temu, i jeśli kto pamięta, to o „Exsilium”
wypowiadałem się w samych superlatywach, mając jednocześnie nadzieję na
przyszłość. Ta właśnie nadeszła w postaci sześciu zamykających się w trzech
kwadransach muzyki ścieżkach. Równie chłodnej i bezwzględnej co pierwsze dokonania
zespołu. A jednocześnie będących naturalnym rozwinięciem myśli początkowej.
Spiritu Mors to żaden nowoczesny wynalazek. Na „Voidwards” doszukamy się bardzo
wyraźnych inspiracji wczesnym Bathory idealnie zmiksowanych z pierwszym etapem
drugiej fali black metalu. Oryginalności w tym tyle, co kot napłakał, ale jeśli
ktoś umi w orgiami, to dlaczego nad sztuką precyzyjnego składania takiej samej
kartki papieru na nowo nie można się rozczulić? Cholera, tyle razy piszę o tym
samym, a w muzyce chodzi przecież o to, by ją czuć, chłonąć całym sobą i się
nią delektować. W przypadku Spiritu Mors jest się czym zachwycać. Koleś ma to
wyczucie i potrafi bardzo zgrabnie przemieszczać się między bijącym w oczy
gradem a spadającym spokojnie z niebios, prószącym białym puchem. W
kompozycjach zawartych na „Voidwards” tyleż samo nienawiści co i urzekających
opowieści. Poza zgrabnie mieszanymi akordami, chwilami bardzo mocno
urzekającymi swoją melodią, w innym momencie wbijających się niczym cierń pod
paznokieć, niebagatelną rolę odgrywają delikatne i oszczędne klawiszowe tła,
podkreślające nocny klimat niektórych fragmentów i potęgujących ich głębię. Charczący
wokal z kolei dorzuca do muzyki sporą dawkę ohydztwa i plugastwa. Nie brak też
w tych kompozycjach elementów bardziej współczesnych, bo i jakiś dysonans
czasem się tu zaplącze, jednak bardziej na zasadzie delikatnych kolczyków niż
szprycowania gęby silikonem. Jest i ambientowy przerywnik, będący swojego
rodzaju zapowiedzią podsumowania albumu w postaci „Yearning Finality”, chyba
najlepszego numeru na płycie, utworu niesamowicie wkręcającego się w zwoje
mózgowe. Nie, no w chuj zajebista jest ta płyta, nie zadawajcie zbędnych pytań,
tylko zróbcie sobie testowy odsłuch. Założę się, że wielu z was zaraz kliknie
„kup teraz”. Naprawdę niewiele temu projektowi brakuje by dorównać poziomem
niedoścignionemu australijskiemu klejnotowi, ekstremalnemu pod każdym względem Horde.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz