sobota, 1 kwietnia 2023

Recenzja Spiritu Mors „Voidwards”

 

Spiritu Mors

„Voidwards”

Under the Sign of Garazel 2023

Czy do Australii wita czasem zima i pada śnieg? No tak, współczesna pogoda częstuje nas różnymi anomaliami. Nie wiem czy to w ich wyniku, czy też z innego powodu, powołany został do życia jednoosobowy, najprawdopodobniej, projekt z Antypodów pod tytułem Spiritu Mors. Nazwę tę przedstawiałem na łamach jakiś czas temu, i jeśli kto pamięta, to o „Exsilium” wypowiadałem się w samych superlatywach, mając jednocześnie nadzieję na przyszłość. Ta właśnie nadeszła w postaci sześciu zamykających się w trzech kwadransach muzyki ścieżkach. Równie chłodnej i bezwzględnej co pierwsze dokonania zespołu. A jednocześnie będących naturalnym rozwinięciem myśli początkowej. Spiritu Mors to żaden nowoczesny wynalazek. Na „Voidwards” doszukamy się bardzo wyraźnych inspiracji wczesnym Bathory idealnie zmiksowanych z pierwszym etapem drugiej fali black metalu. Oryginalności w tym tyle, co kot napłakał, ale jeśli ktoś umi w orgiami, to dlaczego nad sztuką precyzyjnego składania takiej samej kartki papieru na nowo nie można się rozczulić? Cholera, tyle razy piszę o tym samym, a w muzyce chodzi przecież o to, by ją czuć, chłonąć całym sobą i się nią delektować. W przypadku Spiritu Mors jest się czym zachwycać. Koleś ma to wyczucie i potrafi bardzo zgrabnie przemieszczać się między bijącym w oczy gradem a spadającym spokojnie z niebios, prószącym białym puchem. W kompozycjach zawartych na „Voidwards” tyleż samo nienawiści co i urzekających opowieści. Poza zgrabnie mieszanymi akordami, chwilami bardzo mocno urzekającymi swoją melodią, w innym momencie wbijających się niczym cierń pod paznokieć, niebagatelną rolę odgrywają delikatne i oszczędne klawiszowe tła, podkreślające nocny klimat niektórych fragmentów i potęgujących ich głębię. Charczący wokal z kolei dorzuca do muzyki sporą dawkę ohydztwa i plugastwa. Nie brak też w tych kompozycjach elementów bardziej współczesnych, bo i jakiś dysonans czasem się tu zaplącze, jednak bardziej na zasadzie delikatnych kolczyków niż szprycowania gęby silikonem. Jest i ambientowy przerywnik, będący swojego rodzaju zapowiedzią podsumowania albumu w postaci „Yearning Finality”, chyba najlepszego numeru na płycie, utworu niesamowicie wkręcającego się w zwoje mózgowe. Nie, no w chuj zajebista jest ta płyta, nie zadawajcie zbędnych pytań, tylko zróbcie sobie testowy odsłuch. Założę się, że wielu z was zaraz kliknie „kup teraz”. Naprawdę niewiele temu projektowi brakuje by dorównać poziomem niedoścignionemu australijskiemu klejnotowi, ekstremalnemu pod każdym względem Horde.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz